Tak, wiem… Nie spisałam się, zniknęłam i jedyne miejsce gdzie mogliście mieć jakikolwiek kontakt ze mną to Instagram (swoją drogą – jeżeli o tym nie wiesz, to to oznacza że jeszcze Cię tam nie ma, więc nadrób to koniecznie tu z boku albo poniżej), w każdym razie, już wszystko opowiadam.
Mimo, że ostatni post jest z września, to napisany został wcześniej, więc tak naprawdę, duchowo nie byłam z Wami chyba od końca czerwca.
Ostatnie pół roku było dość szalone, sama nie wiem jak tyle dni przepłynęło mi przez palce. Ale od początku:
Gdzie się podziewałam – kwiecień 2018
W któryś szalony wieczór, całkiem casualowo stwierdziliśmy z moim Panem Kamerzystą (kto pamięta to określenie), bądź po prostu Adamem, że w sumie po tych 11 latach wypadałoby wziąć ślub, bo tak wygodniej, bo podatki, bo ubezpieczenie, itd
Wtedy też byliśmy na etapie oglądania mieszkań. Ja zawsze marzyłam o dużym, przestronnym i bardzo jasnym mieszkaniu w starym budownictwie. Za to Adam chciał przede wszystkim mieć jasny pokój (nasze mieszkanie, było niesamowicie ciemne i depresyjne).
Tak więc, szukanie nowego kąta trwało w najlepsze.
Gdzie się podziewałam – lipiec 2018
Nie jesteśmy wierzący, więc ślub kościelny od razu został odrzucony. Zdecydowaliśmy się na cywilny. Data miała być magiczna (zaczęliśmy ‚być’ ze sobą 27 stycznia), niestety 27 lipca okazał się być zajęty, więc wybraliśmy 28 lipca.

Tak zwane, z braku laku zje się kit.
Nie chcieliśmy wesela, nie planowaliśmy wielkich sukni ślubnych ani garniturów, przeplecionych z rozdawaniem kołocza (ciasto weselne roznoszone na jakiś czas przed ślubem), piosenki „Cudownych Rodziców Mam” (która tak mnie triggeruje, że mam ochotę skoczyć z najwyższych mostów), ani szalonego zespołu disco polo.
Nasz ślub miał być krótki i bezbolesny 🙂 i taki też był.
Panna młoda miała na sobie krótką, koronkową sukienkę, która jej się nie podobała oraz najbardziej niewygodne buty na świecie. Za to, pan młody założył t-shirt w paski i trampki.

Po wszystkim, poszliśmy do naszej ulubionej restauracji sushi, zjedliśmy kilka California Rolls i Sashimi, zapiliśmy je Moetem i wróciliśmy w domowe pielesze.
Wtedy już byliśmy na etapie brania kredytu mieszkaniowego, więc najgorsze było przed nami. Ale wtedy, nie zdawaliśmy sobie z tego jeszcze sprawy.
Gdzie się podziewałam – wrzesień, październik, listopad oraz grudzień 2018
Te miesiące były całkowicie dedykowane remontowi.
Długiemu, niekończącemu się, remontowi
W tym momencie, jest ok, nie jesteśmy nawet w połowie ‚dokończeni’, jednak da się mieszkać.
Ale od początku.
Mieszkanie na które się zdecydowaliśmy było duże. Niektórzy mogą nawet powiedzieć, że ogromne (121m2).
Jego stan początkowo wydawał się być taki ok – czyli do życia ale brzydkiego. Wiedzieliśmy na pewno, że chcemy zmienić łazienkę i odmalować całość.

Niestety, cały rollercoaster ruszył jak zaczęliśmy. Ściany się sypały, miały na sobie tysiąc warstw farby i tapety. Sufity były pokryte kasetonami, podłogi się ruszały i niestety było BARDZO brudno.
Rodzina która mieszkała tam przed nami, nie robiła remontu od 20 lat (tak, naprawdę), odsuwając kolejne szafki, miałam wrażenie że ta sama rama czasowa dotyczyła też sprzątania…

Więc, połataliśmy, pogipsowaliśmy, potapetowaliśmy, pokafelkowaliśmy, poskładaliśmy mebel lub dwa i na sam koniec posprzątaliśmy na tyle na ile się dało. Dalej nie mamy listw i nie jesteśmy na finiszu, ale jest lepiej.
Najważniejsze, że jest wanna i różowa lodówka z alkoholem 😀
Gdzie się podziewałam – styczeń 2019
Mam nadzieję, że po tym niemoralnie długim poście, wszystko wyjaśniłam, i jesteście mniej źli na mnie. Jeśli chcecie zobaczyć więcej przed i po z mieszkania, dajcie znać.
Nie dajmy się zastraszyć nazwie tego bloga 😀
No i zapraszam na mój Instagram, tam jestem najbardziej aktywna i szerzę ruch (haha, szumnie nazwane :D) #słodki grubasek.
Instagram to @millionail03
do usłyszenia – mam nadzieję
Marta